Nikt z powstańców nie unikał służby

Nikt z powstańców nie unikał służby

Niemcy celowo zburzyli Warszawę a ich nebelwerfery powodowały palenie się ludzi żywcem

Nikt z powstańców nie unikał służby, nawet ranni po opatrzeniu ran wracali na swe posterunki

Z płk. MIECZYSŁAWEM BUCZKOWSKIM ps. „Buk”,

powstańczym lekarzem rozmawia dr Monika Makowska

 

Monika Makowska: Był Pan uczniem warszawskiego Gimnazjum im. księcia Józefa Poniatowskiego. Czy zanim doszło do wybuchu wojny, w jakiś sposób przygotowywano młodzież do tego, co – jak się okazało – nieuchronnie miało nastąpić?

Płk Mieczysław Buczkowski: Jeśli chodzi o przygotowanie i świadomość patriotyczną naszego pokolenia – młodzieży gimnazjalnej z „Poniatówki”, a w niedługiej przyszłości żołnierzy AK – to można powiedzieć, że byliśmy w istocie przygotowani do militarnej służby ojczyźnie. Już od czwartej klasy gimnazjum mieliśmy w programie nauczania godziny przysposobienia wojskowego – w mundurkach wojskowych z bronią. Pamiętam też, że tuż przed wybuchem wojny byłem jeszcze na specjalnie zorganizowanym wojskowym obozie ćwiczebnym naszej szkoły – w Lidzbarku, ale nie Warmińskim. Po tragicznym wrześniu 1939 r. wszyscy weszliśmy w wojskowe struktury konspiracyjne Polskiego Państwa Podziemnego (choć oczywiście w różnym czasie). Dla nas wojsko czy sytuacja zagrożenia wojennego nie były niczym dziwnym; jeszcze przed wojną uczyliśmy się strzelać…

Których szkolnych kolegów spotkał Pan później w AK?

My wszyscy z „Poniatówki” poszliśmy do AK, walczyliśmy w Powstaniu, chyba że ktoś zginął wcześniej. Najbardziej znanym z naszych absolwentów-powstańców był Witek Kieżun „Wypad” [batalion „Gustaw”, Oddział do Zadań Specjalnych „Harnaś”, późniejszy profesor ekonomii – przyp. MM], rok starszy ode mnie. Znaliśmy się, ale raczej z widzenia. Bohaterskim powstańcem okazał się też Tadzio Huskowski „Tadeusz”; w Powstaniu walczył w stopniu porucznika jako dowódca drużyny w zgrupowaniu „Żniwiarz” na Żoliborzu. Po wojnie został profesorem matematyki na Politechnice Wrocławskiej, zmarł w 1984 r. Znałem też jego starszego brata, Stasia Huskowskiego, żołnierza Szarych Szeregów ps. „Ali”. Był moim kolegą z klasy; zginął jeszcze przed Powstaniem, w lipcu 1944 r., podczas odwrotu po zamachu na Wilhelma Koppego. Kto teraz o nich wie? Prawie nikt… Pamiętam też mojego kolegę-poetę, Jerzego Zborowskiego „Jeremiego” z batalionu „Parasol”; poległ w Powstaniu. Byliśmy uczniami, chodziliśmy do szkoły, potem przyszła wojna i okupacja, a wreszcie – Powstanie. Taka była wówczas młodzież, zresztą nie tylko z „Poniatówki”.

Potrafiliście też działalność konspiracyjną połączyć z tajną nauką. W 1940 r. zdał Pan maturę, a następnie podjął tajne studia medyczne. W jaki sposób były one zorganizowane, żeby nie budzić podejrzeń Niemców?

Studentem konspiracyjnej medycyny Uniwersytetu Warszawskiego zostałem w 1941 r. W pierwszym okresie tajnego nauczania było nas stu kilkudziesięciu młodych medyków; tajna medycyna UW działała „pod przykrywką” Private Fachschule für Sanitares Hilfspersonal in Warschau, czyli Prywatnej Szkoły Zawodowej dr. J. Zaorskiego dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego. Szkołom zawodowym Niemcy zezwalali na działalność, tak więc można powiedzieć, że to wszystko było jednocześnie tajne i nietajne. Mieliśmy wykłady i ćwiczenia w szpitalach; część odbywała się nawet w budynkach i salach Uniwersytetu, tzn. w gmachu Medycyny Teoretycznej przy Krakowskim Przedmieściu. Wielu polskich lekarzy, profesorów medycyny różnych specjalizacji brało udział w konspiracyjnym kształceniu młodzieży. Dobrze pamiętam prof. Jana Krotoskiego, wybitnego chirurga ze Szpitala Ujazdowskiego; to był mój wykładowca, podobnie jak prof. Marian Stefanowski, świetny chirurg związany ze Szpitalem Dzieciątka Jezus. Oczywiście w czasie tajnego nauczania nie mówiło się sobie wzajemnie: „ja jestem w AK”, obowiązywały zasady konspiracji, choć, rzecz jasna, mieliśmy do siebie zaufanie. Ludzie się wtedy nie kłócili.

Niesamowite było to poczucie narodowej solidarności w okupowanej Warszawie… Czy profesorowie i studenci tajnej medycyny myśleli na co dzień o tym, że w każdej chwili mogą zostać aresztowani, co w przypadku udziału w konspiracyjnym nauczaniu było równoznaczne z wyrokiem śmierci?

Młodym ludziom trudno dziś sobie często wyobrazić, że w okupowanej Warszawie wychodziło się z domu, nie wiedząc, czy się doń wróci. Można było paść ofiarą łapanki, pójść na Pawiak, zostać wywiezionym do Rzeszy na roboty. Studiowaliśmy konspiracyjnie medycynę, inni jeździli pod Warszawę na ćwiczenia, jednak to wszystko działo się w potwornej rzeczywistości niemieckiej okupacji; codziennie lała się polska krew. Nie tylko w Warszawie – były przecież obozy koncentracyjne, a w stolicy – Pawiak. Pamiętam taki dzień, kiedy jechałem ze Szpitala Ujazdowskiego i nagle zatrzymano nasz tramwaj. Okazało się, że dokładnie w tym czasie Niemcy dokonywali na Nowym Świecie masowej egzekucji Polaków; rozstrzelali kilkadziesiąt osób. Widziałem, jak ładowali ciała zabitych do ciężarówki i wywozili, żeby utopić je w Wiśle.

Także w naszej Szkole J. Zaorskiego doszło do wyjątkowo niebezpiecznej sytuacji. W lutym 1943 r. Niemcy wpadli nagle do budynku przy Krakowskim Przedmieściu i zorientowali się, że w tej placówce odbywają się zajęcia z zakresu tajnej medycyny; nadszedł rozkaz natychmiastowej ewakuacji szkoły, co było równoznaczne z jej likwidacją. Po pewnym czasie wszyscy otrzymaliśmy z Arbeitsamtu wezwania na roboty do Niemiec; ja miałem jechać do Wrocławia. Udało się uniknąć tej katastrofy dzięki pomocy niektórych pracowników owego Arbeitsamtu – nasze wezwania zostały anulowane. Dostałem lewe zatrudnienie jako sanitariusz w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Studiowaliśmy dalej; byliśmy już jednak na tyle wyedukowani, że mogliśmy podjąć pracę i kontynuować naszą naukę w szpitalach.

Warszawskie szpitale włączyły się zatem we współpracę z AK i – co za tym idzie – w działalność konspiracyjną.

Oczywiście, były one de facto klinikami z obsadą pracowników naukowych. Część wykładów odbywała się np. w Szpitalu Dzieciątka Jezus, gdzie pracowałem i zdawałem m.in. anatomię patologiczną u prof. Paszkiewicza. Jeszcze przed wybuchem Powstania dostałem się do pracy w Szpitalu Ujazdowskim – tam właściwie wszyscy lekarze angażowali się w konspiracyjną medycynę. Od 1 kwietnia 1940 r. dyrektorem tego szpitala był płk dr med. Leon Strehl, przedwojenny szef sanitarny DOK. We wrześniu 1939 r. był on szefem służby zdrowia Armii „Warszawa”, a później w Powstaniu dowódcą służby zdrowia Komendy Głównej AK. Szpital Ujazdowski działał na pewnych wyjątkowych prawach. Jego pacjentami byli m.in. nasi oficerowie i żołnierze ranni jeszcze we wrześniu 1939 r. Lekarze, działający, rzecz jasna, w Podziemiu, często sami ze stopniami oficerskimi, robili wszystko, żeby uchronić ich przed wywiezieniem do oflagów.

Szpital Ujazdowski był jednym wielkim centrum konspiracyjnym w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego. Zimą 1942 r. Niemcy urządzili na jego terenie Sonderlazarett dla Ostlegionerów, czyli niemieckich ochotników z frontu wschodniego. To byli ludzie ciężko chorzy, których dosłownie kosiła gruźlica. Gruźlicy w takiej postaci nigdy później powojenni lekarze nie widzieli – były to prosówki gruźlicze, uogólnione schorzenie gruźlicy, które właściwie w normalnych warunkach nie ma odpowiednika. Straszna choroba, śmiertelna – człowiek nią dotknięty był cały obsypany gruzełkami gruźliczymi i umierał, bo wszystkie narządy zostały zainfekowane, cały organizm zajęty gruźlicą. Niemcy śmiertelnie bali się rozprzestrzenienia się epidemii i w związku z tym zmusili polskich lekarzy do leczenia tych najciężej chorych żołnierzy z frontu wschodniego. Właściwie to nie byli już żołnierze, tylko ludzie w stanie agonalnym, jedna wielka ruina i umieralnia… To w związku z tym Niemcy czuli paniczny strach przed zarażeniem, więc nie wpadali tam na kontrole. Dało to nam, Polakom, możliwość tajnego nauczania i studiowania medycyny, a także kontynuowania działalności konspiracyjnej na terenie Szpitala Ujazdowskiego.

Jak Pan zapamiętał ostatnie miesiące, dni przed wybuchem Powstania?

Tu chciałbym zwrócić uwagę na pewne pomijane sprawy, często przemilczane przez kronikarzy. W 1944 r. atmosfera w Warszawie i stan psychiczny jej mieszkańców – nie tylko zresztą nas, młodzieży z AK, ale i ludności cywilnej – były takie, że to Powstanie po prostu musiało wybuchnąć. Nie chodziło tylko o to, że generał Bór dał rozkaz i ono się rozpoczęło. On sam i jego oficerowie sztabowi doskonale zdawali sobie sprawę z nastrojów panujących w stolicy i stanu psychicznego warszawiaków, którzy mieli dość tego mordowania, tej udręki, tej nędzy, tego upodlenia, tego wszystkiego, do czego w tak straszny sposób zmuszali nas Niemcy, którzy przez cztery lata potwornie znęcali się nad Polakami. W Warszawie do codzienności okupacyjnej należały takie sytuacje jak ta, że kiedy np. jakaś kobieta chciała sprzedać jarzyny z działki, żeby dostać kawałek chleba, wtedy podchodził do niej żandarm niemiecki, kopał ją w twarz, a jarzyny rozdeptywał buciorami.

Kiedyś, jak byłem u kolegi w Garwolinie, widziałem, jak umierające z głodu żydowskie dziecko weszło w dzień do miasta, żeby znaleźć coś do jedzenia. Akurat przechodził tamtędy elegancki oficer SS, zobaczył tego dzieciaka i po prostu go zastrzelił, a ciało strącił nogą do rynsztoka i poszedł dalej. Tak wyglądała okupacyjna rzeczywistość, szczególnie w Warszawie, więc dlatego doszło do Powstania. Ludzie, którzy byli świadkami takich scen, wiedzieli, że to musi się skończyć jakimś odwetem.

Kiedy zatem nadszedł moment, w którym Niemcy zaczęli się wycofywać ze wschodu i kiedy przez Aleje Ujazdowskie i Aleje Jerozolimskie zaczęły ciągnąć transporty i tabory z rozbitej niemieckiej armii, a ci tak do niedawna butni oficerowie Wehrmachtu uciekali z Warszawy, wówczas warszawiacy powiedzieli sobie, że „to jest czas, żeby wziąć odwet”. Polacy po prostu mieli dość. Teraz bardzo często słyszy się w dyskusjach o tym, czy „miało być Powstanie, czy nie miało go być?” i „kto zdecydował?”. Ale tak jak mówiłem, to nie była kwestia decyzji generała Bora i jego sztabu, to był odruch narodu. Najlepiej dowodzi tego fakt, że na Żoliborzu, tam gdzie mieszkałem, Powstanie wybuchło jeszcze przed Godziną „W” – ok. godz. 14.00. W okolicach placu Wilsona nasi chłopcy ze Zgrupowania „Żniwiarz”, transportując broń, natknęli się na niemiecki patrol i wywiązała się strzelanina. I tak Żoliborz stał się pierwszą warszawską dzielnicą, w której rozpoczęło się Powstanie.

Przed Godziną „W” miał Pan przydział do Szpitala Ujazdowskiego, ale dotarcie na miejsce zbiórki w związku z sytuacją na Żoliborzu było niemożliwe?

Dokładnie tak. Zostałem zaprzysiężony, przysięgę odbierał por. dr Stanisław Bayer ps. „Leliwa”. Otrzymałem pseudonim „Buk” i rozkaz stawienia się w chwili wybuchu Powstania na zbiórkę w Szpitalu Ujazdowskim. Oczywiście ze względu na wcześniejsze rozpoczęcie walk na Żoliborzu stało się to niemożliwe, bo Żoliborz od razu został odcięty od innych dzielnic Warszawy, tak więc natychmiast zgłosiłem się do żoliborskiej służby medycznej w Zgrupowaniu „Żywiciel”. Otrzymałem przydział do Szpitala Polowego Sióstr Zmartwychwstanek przy ul. Krasińskiego 31. Siostry miały olbrzymią zasługę w organizacji tego szpitala w swoim domu klasztornym. Mam wrażenie, że przez wiele miesięcy, a może nawet lat gromadziły materiały opatrunkowe, narzędzia chirurgiczne, środki znieczulające, przygotowywały całą strukturę zaopatrzeniową i bazę logistyczną dla zabezpieczenia przyszłych walk. Pod tym względem współpracowały z dr. Karolem Węglewiczem, znakomitym chirurgiem, który w czasie Powstania pełnił funkcję komendanta tego szpitala.

Muszę przyznać, że przynajmniej na początku powstańczych walk ten szpital polowy był znakomicie zaopatrzony jak na warunki okupowanej Warszawy, a przecież organizowano go „od zera”. W Szpitalu Dzieciątka Jezus czy w Szpitalu Ujazdowskim, który nota bene już 5 sierpnia został ewakuowany przez Niemców, mimo wszystko przygotowanie do Powstania było łatwiejsze, bo obie te placówki od początku funkcjonowały jako szpitale i w momencie wybuchu Powstania zaczęto tam przynosić rannych. W każdym razie, ponieważ w czasie konspiracyjnych studiów medycznych pracowałem na oddziałach chirurgicznych właśnie tych szpitali, otrzymałem przydział na salę operacyjną w charakterze asystenta dr. Feliksa Zenona Kanabusa. Asystowałem też innym lekarzom, np. dr. Karolowi Węglewiczowi, dr. Łydkowskiemu – to był ginekolog, pracował później na terenie Śląska. W momencie wybuchu Powstania miałem 21 lat; pracowałem wówczas jako młodszy lekarz, bo zaliczyłem już absolutorium z medycyny, ale jeszcze nie miałem dyplomu. W Szpitalu Polowym Sióstr Zmartwychwstanek operacje odbywały się przy trzech stołach operacyjnych; poza mną było jeszcze trzech studentów medycyny.

Szpital Polowy Sióstr Zmartwychwstanek bardzo szybko stał się celem niemieckich ataków; szczególnie nękający był ostrzał z pociągu pancernego. Zespół chirurgiczny przeprowadzał bardzo skomplikowane operacje nawet pod ostrzałem… Których pacjentów czy też które operacje szczególnie Pan zapamiętał?

Trudno było wszystkich zapamiętać. Szpital bardzo szybko zapełnił się rannymi powstańcami, cywilami zresztą też, nie mieliśmy natomiast chorych wymagających pomocy internistycznej czy też chorych wewnętrznie. Najwięcej rannych było po natarciu naszych chłopaków na Dworzec Gdański w nocy z 20 na 21 sierpnia; ten dworzec został silnie obsadzony przez Niemców. Nasi próbowali zdobyć tę placówkę, atakując jednocześnie od strony Starówki i od Żoliborza. W tym natarciu brały udział wszystkie żoliborskie zgrupowania powstańcze: „Żniwiarz”, „Żaglowiec”, „Żyrafa” i „Żbik”. Wywiązała się krwawa walka na całkowicie odsłoniętym placu przed Dworcem Gdańskim. Niestety, Niemcy użyli pociągu pancernego, który ostrzelał Polaków z ciężkiej broni artyleryjskiej i maszynowej. To była prawdziwa rzeź powstańców. Dziewczyny z narażeniem życia – Niemcy strzelali nawet do sanitariuszek z opaskami Czerwonego Krzyża! – ściągały rannych z tego przedpola i transportowały ich do naszego szpitala. Wtedy nasz zespół lekarski trwał po 48 godzin pod rząd przy stole operacyjnym…

Właśnie wówczas sanitariuszki przyniosły do nas por. Bohdana Kunerta „Szajera”, dowódcę plutonu 226. Zgrupowania „Żniwiarz”, rannego podczas tego natarcia. Znałem go osobiście. Miał rozszarpane kolano, operowałem go, zabezpieczałem mu ranę. Był też pewien makabryczny dla mnie przypadek – młodzieniec trafiony niemieckim granatem w brzuch. Kiedy dziewczyny go przyniosły, był przytomny, rozmawiał ze mną i z dr. Kanabusem. Gdy jednak odsunęliśmy tkaninę, którą go przykryto, okazało się, że nie miał ani żołądka, ani wątroby, ani jelit, ani nerek – niczego, wyrwało mu całą jamę brzuszną. To było straszne. Jednak on mógł mówić, porozumiewać się przytomnie, bo pozostawał w szoku pourazowym. Powiedział, iż nie żałuje, że umiera za Polskę. Niestety, nie dało się go uratować.

Niesamowite bohaterstwo – niesienie pomocy ciężko rannym przez kilkadziesiąt godzin bez przerwy. Praca chirurga wymaga niebywałej precyzji. Jak udawało się ją zachować w tak ekstremalnych warunkach, kiedy nawet utrzymanie higieny było bardzo trudne?

Mieliśmy fartuchy całe we krwi powstańców, ale nikt z nas nie mówił, „jestem zmęczony, muszę odpocząć”, chyba że się przewrócił, bo zemdlał. Kiedy już słanialiśmy się na nogach, siostry przez fartuchy, przy stole operacyjnym, wstrzykiwały nam kofeinę, żebyśmy mogli dalej pracować i ratować ludzi. To pomagało, zastrzyk kofeiny działał jak mocna kawa – prawdziwej kawy nie było. Podobnie, jeśli chodzi o powstańców – ci lżej ranni, mający opatrunek, zabandażowaną klatkę piersiową, niemal automatycznie wracali na linię do jednostki; nawet jeśli któryś był ciężej ranny, ale mógł chodzić i utrzymać broń, szedł dalej walczyć – bez jakichś wielkich słów wracał do oddziału, do kolegów. Nikt nie unikał służby, „jestem ranny, to nie pójdę” – wręcz odwrotnie, to był normalny odruch, żeby na nowo przystąpić do walki. Jeśli chodzi o infekcje, to rzeczywiście, utrzymanie higieny w warunkach walczącego miasta było bardzo trudne i, niestety, zdarzały się przypadki zgorzeli gazowej i tężca… Dzisiaj żaden z młodych lekarzy nie wie, jak wygląda tężec, ani tym bardziej zgorzel gazowa.

Czy to coś podobnego do sepsy albo do gangreny?

To coś o wiele gorszego. Nawet obecnie, co roku, zdarza się kilka przypadków sepsy, tak jak u Izabeli, która zmarła po porodzie; tę tragedię wykorzystano do rozdmuchania afery, że kobieta zginęła, bo odmówiono jej aborcji – a to sepsa była przyczyną jej śmierci. Przypadki sepsy zdarzają się dziś nawet u dzieci. Natomiast zgorzel gazowa to dużo wyższe stadium niezwykle ciężkiej, śmiertelnej choroby; jeśli ktoś się nią zakaził, to w warunkach powstańczych nie było dla niego ratunku. Zgorzel gazowa charakteryzowała się przede wszystkim strasznym fetorem; człowiek zakażony potwornie śmierdział, rozkładał się za życia. Sanitariuszka Krysia Heczkówna „Teresa” z batalionu „Żyrafa” poszła po rannych po walkach o Dworzec Gdański i niestety trafiła ją niemiecka kula. Można było ją uratować, gdyby nie wywiązała się zgorzel. Ona miała 20 lat, a takich dziewcząt było więcej.

Tragiczna historia, kiedy nawet poświęcenie i umiejętności lekarzy nie są w stanie uratować życia. Chciałam zapytać o atmosferę w Szpitalu Sióstr Zmartwychwstanek – podobno była szczególna, bardzo religijna, byli też kapelani.

Tak, byli i rzeczywiście panowała tam religijna atmosfera, ale taka „szpitalna”. Przy ul. Krasińskiego 10, gdzie z powodu ostrzału po raz pierwszy ewakuowano szpital, istniała szkoła z bardzo dużą aulą. Pamiętam jak dziś, że uczestniczyłem we Mszy św. odprawianej przez księdza właśnie w tej auli; przychodzili na nią wszyscy ranni powstańcy, którzy mogli chodzić; wielu z nich się modliło, spowiadało… Kapelan udzielał też ostatniego namaszczenia. Dla wiary i Eucharystii miano wtenczas prawdziwy szacunek. Nie tak jak obecnie, że co poniektórzy robią sobie kpiny z Mszy św. i pokazują to w telewizji – facet z jakimś durszlakiem na głowie udaje, że odprawia nabożeństwo. To były zupełnie inne czasy.

We wspomnieniach siostry zmartwychwstanki Emilii Radziszewskiej z tego szpitala pojawia się poruszająca opowieść o przyniesionych tam przez powstańców rannych Niemcach, których Wasz zespół lekarski ratował w imię zasad wiary chrześcijańskiej.

Tak, to prawda, byli w naszym szpitalu ranni Niemcy, nawet ich opatrywałem. Jechali samochodem, gdy nasi chłopcy ich „przytrzasnęli” i zabrali do niewoli. Poranili ich w walce, ale nie zabili, a później osobiście przynieśli do naszego szpitala. Z jednym z nich nawet rozmawiałem – był podoficerem Luftwaffe, nazywał się Adolf Peters. Podobno był znanym piłkarzem, ale mnie powiedział, że ma piekarnię w Düsseldorfie. Opatrywałem go, został poważnie ranny – miał wyłupany kawał czaszki, ale mózg pozostał nienaruszony. Należy wspomnieć, że ci Niemcy zachowywali się przyzwoicie. Kiedy leżeli w piwnicach obok Polaków, żołnierzy AK, nasi chłopcy dzielili się z nimi papierosami, a Niemcy też ich częstowali – jestem tego świadkiem, widziałem to, nie czuło się jakiejś wzajemnej nienawiści. My jednak mimo wszystko się nie doceniamy, a przecież jesteśmy godnym narodem, nie mamy się czego wstydzić.

Jeśli zaś chodzi o tych Niemców, to trzeba przyznać, że w pewnym sensie zachowali się uczciwie. Kiedy pod sam koniec Powstania do szpitala wszedł oddział Wehrmachtu (część z nich to byli Ukraińcy), to jeńcy niemieccy nie dopuścili do rozstrzelania rannych i personelu, obronili szpital. A jak wiadomo, jeszcze w pierwszych dniach Powstania na Woli doszło do masakry szpitali, w których zginęło ponad 30 tys. ludzi. Po wojnie, w 1945 r., odbył się uroczysty pogrzeb prochów pomordowanych w wolskich szpitalach; Niemcy palili zwłoki. Prochy ofiar wieziono ciężarówkami – aż tyle ich było…

Jednak Szpital Polowy Sióstr Zmartwychwstanek bardzo szybko stał się celem zmasowanego niemieckiego ataku artyleryjskiego. Pan też był ranny podczas ostrzału szpitala salwami z Nebelwerferów…

Niemcy, jak tylko odkryli, że u Sióstr Zmartwychwstanek jest szpital, z miejsca zaczęli używać „szaf”, czyli Nebelwerferów, zwanych też „krowami”, które były wieloprowadnicowymi wyrzutniami rakietowymi. Szybko się zorientowali, że to skuteczna broń. Tego dnia, kiedy zostałem ranny, to chyba było 24 sierpnia, już po pierwszej ewakuacji na Krasińskiego 10 [Szpital Zmartwychwstanek kilkakrotnie musiał się ewakuować], atak „szaf” nastąpił dokładnie w momencie, kiedy wraz z dr. Kanabusem ukończyliśmy bardzo skomplikowaną operację rannego powstańca. Wyszliśmy na skwerek. Siedziałem obok dr. Kanabusa i sanitariuszki Stasi Zubrzyckiej, kiedy nagle rozległ się charakterystyczny ryk „krowy”. Siła podmuchu pocisku była tak potężna, że ja i Stasia zawirowaliśmy w powietrzu i wepchnęło nas w dół do budynku szpitala. Spadliśmy do piwnicy.

Kiedy odzyskałem przytomność, byłem cały zalany krwią. Stasia właściwie mnie uratowała, bo wylądowała na mnie i to na nią spadła większość odłamków. Kiedy usiłowałem wydostać się z tego miejsca, gdzie pocisk uderzył, zauważyłem, że Stasia straciła oko – dosłownie gałka oczna wisiała na wiązce naczyniowej… Podniosłem ją, udzieliłem jej pierwszej pomocy i jakoś wydostaliśmy się z tej piwnicy. Wtedy dopiero zauważyłem, że odłamkiem pocisku „krowy” dostałem w głowę – do dziś żyję z tym odłamkiem w czaszce. Właściwie nic mi się nie stało, z wyjątkiem tej lekkiej rany w głowę.

Rana w głowę to jednak poważny uraz.

Stasia była ranna dużo poważniej. Podobno potem wróciła na linię, ale nie wiem tego na pewno, straciłem ją z oczu. W tym samym nalocie „szaf” ranny był także dr Kanabus – miał całą rękę poharataną. To był świetny chirurg z prawdziwego zdarzenia, wspaniale operował [przeżył Powstanie, zmarł w 1978 r.]. Sala operacyjna przestała istnieć. Co ciekawe, w takich sytuacjach nie czuje się strachu. Na tyle jest „wytrząsana” adrenalina, że człowiek biega, robi coś, działa. Zatem dalej z tą raną w głowie wydostałem się z piwnicy, opatrzyłem Stasię i zacząłem udzielać pomocy innym rannym. Widziałem wówczas ofiary „szaf” – to były już właściwie trupy, ci ludzie jeszcze się ruszali, ale dosłownie się smażyli, bo to był ogień. Skóra tych osób skwierczała jak na patelni. Były widoczne bąbelki ognia – palili się żywcem.

Takich ofiar nie dało się już uratować.

Niestety, a było ich wtedy kilkaset, którzy znaleźli się w ocalałej części szpitala. Inną grupę stanowili ranni z urazami czaszki – oczywiście nieprzytomni, właściwie nie do uratowania. I tych zostawiono tam w piwnicach na Krasińskiego 10, a mnie oddelegowano, żebym się nimi opiekował. Dr Węglewicz kazał ewakuować szpital na ul. Krechowiecką, a ja zostałem z kilkunastoma ciężko rannymi, którym dawałem jakieś znieczulenie i zajmowałem się nimi całą noc. Pamiętam też samą ewakuację. To był straszny moment; ranni powstańcy i cywile, którzy podczas tego bombardowania zostali ranni po raz drugi, musieli zostać pod osłoną nocy przeniesieni ze zbombardowanego szpitala polowego do garaży przy ul. Mickiewicza 34. Tam był nowoczesny, jak na ówczesne czasy, blok i olbrzymie garaże. Szedłem wykopanym rowem z sanitariuszką, transportując rannych, przeciągając ich przez wykopany rów – mieli otwarte rany, z których wszystko się lało, nie zdążyło nawet się zagoić. Miałem menzurkę rozcieńczonej morfiny i strzykawkę, którą tym wyjącym z bólu, nieprawdopodobnie cierpiącym ludziom podawałem środek przeciwbólowy. Rannych po bombardowaniu było ok. 300, a nas lekarzy – sześciu, siedmiu. W żaden sposób nie dało się wszystkich na raz jednocześnie zaopatrzyć i zoperować; należało ich najpierw znieczulić.

Po dotarciu na miejsce, dosłownie brodziłem w tym garażu we krwi powstańców – było jej po kostki. Przy ul. Mickiewicza znajdowało się wiele powstańczych grobów. Nie zostało z nich nic, bo jeszcze w momencie ewakuacji Niemcy zrzucili z samolotów 500-kilogramowe bomby. Któraś z nich trafiła w ten powstańczy cmentarzyk – żadne zwłoki nie ocalały, powstał jeden wielki lej. W tym samym domu przy Mickiewicza zginęło też 12 sióstr zmartwychwstanek, które pomagały w szpitalu, oraz dozorca tego domu i jego rodzina, przysypani przez gruzy. Dużo by mówić, to była wojna. Patrzę obecnie na Ukrainę – co dzień ginie tam co najmniej kilkanaście osób, ale w czasie Powstania ginęło ich dziennie znacznie więcej. Niemcy bombardowali szpitale, cywilne budynki i robili to celowo, bo Hitler dał rozkaz zniszczyć Warszawę. Nawet przecież po Powstaniu Niemcy palili i wysadzali ocalałe budynki – puszczali z dymem całe dzielnice. Wbrew pozorom po Powstaniu wiele jeszcze budynków pozostało niezniszczonych – olbrzymią ilość domów zburzono w stolicy po Powstaniu.

Poruszająca historia tragedii Warszawy. Co działo się z Panem po upadku Powstania?

W połowie września zachorowałem na czerwonkę. Zacząłem strasznie chudnąć, byłem bardzo osłabiony. W związku z tym przeniesiono mnie do szpitala polowego w Forcie Sokolnickiego. Dostałem zapalenia mięśnia sercowego, byłem w krytycznym stanie. Wtedy odnalazła się moja mama – zaopiekowała się mną, zdobyła dla mnie kleik i dzięki temu doszedłem do siebie. W miarę powracania sił włączyłem się w pracę tamtejszego personelu medycznego. W tym szpitalu dowiedziałem się, że Powstanie upadło. Po kapitulacji Żoliborza dostałem się do obozu w Pruszkowie. Przeżyłem.

Dzięki przytomności umysłu warszawskich sanitariuszek – więźniarek Pruszkowa „Buk” uniknął wywiezienia do KL Auschwitz. Trafił do transportu wiozącego ludność cywilną do Generalnej Guberni i znalazł się na Kielecczyźnie. W 1947 r. uzyskał dyplom lekarza i rozpoczął pracę na Oddziale Chorób Wewnętrznych Szpitala Ubezpieczalni Społecznej w Zabrzu pod kierunkiem prof. Witolda Zahorskiego. W 1949 r. powołany został do służby wojskowej. W czasie pobytu w wojsku ukończył specjalizację z chorób wewnętrznych oraz organizacji służby zdrowia; w tym czasie pracował m.in. jako wykładowca na Akademii Medycznej w Łodzi.

Po zakończeniu służby wojskowej podjął pracę w Klinice Chorób Wewnętrznych Śląskiej Akademii Medycznej w Zabrzu, obronił pracę doktorską, a w l. 1969–1991 był ordynatorem Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Miejskiego nr 1 w Gliwicach. Nigdy nie związał się z partią; został odznaczony Krzyżem Armii Krajowej, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Oficerskim i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a także Odznaką Pamiątkową Akcji Burza, Medalem Za Warszawę i Krzyżem Partyzanckim. Zarówno on, jak i jego małżonka Ewa, znakomity pediatra, zapisali się jako wybitni lekarze w historii powojennej medycyny. Płk Mieczysław Buczkowski „Buk” odszedł na Wieczną Wartę w nocy z 4 na 5 lutego 2025 r.; miał 102 lata.

 

Ten artykuł został oryginalnie opublikowany w miesięczniku WPIS Wiara Patriotyzm i Sztuka https://bialykruk.pl/wpis

 

Website |  + posts

Comments

No comments yet. Why don’t you start the discussion?

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *